Pan T.

W kinach w 2019 r.

Czas trwania:105 minut

Produkcja: Polska 2019

OBSADA

PAN T. – PAWEŁ WILCZAK

FILAK – SEBASTIAN STANKIEWICZ

DAGNA – MARIA SOBOCIŃSKA

IRUŚ – WOJCIECH MECWALDOWSKI

ZBIGNIEW HERBERT – JACEK BRACIAK

BOLESŁAW BIERUT – JERZY BOŃCZAK

KAZIMIERZ KOŹNIEWSKI – PRZEMYSŁAW BLUSZCZ

PANI REDAKTOR – KATARZYNA FIGURA

HANDLARZ – JAN NOWICKI

PAN KOZERA – ZDZISŁAW WARDEJN

PRZEWODNICZĄCY K.M.D. – WIKTOR ZBOROWSKI

LITERAT – SŁAWOMIR ORZECHOWSKI

PROFESOROWIE – KAZIMIERZ KUTZ, LESZEK BALCEROWICZ, JACEK FEDOROWICZ

TWÓRCY

REŻYSERIA – MARCIN KRZYSZTAŁOWICZ

SCENARIUSZ – ANDRZEJ GOŁDA, MARCIN KRZYSZTAŁOWICZ

ZDJĘCIA – ADAM BAJERSKI (PSC)

SCENOGRAFIA – MAGDALENA DIPONT, ROBERT CZESAK

KOSTIUMY – MAGDALENA BIEDRZYCKA

MONTAŻ – WOJCIECH MRÓWCZYŃSKI (PSM)

MUZYKA – MICHAŁ WOŹNIAK

CHARAKTERYZACJA – DOMINIKA DYLEWSKA

PRODUCENT – JAREK BOLIŃSKI

PRODUKCJA – PROPELLER FILM

Fragment filmu:

O FILMIE

Pełna czarnego humoru, seksu i wzruszeń, zaskakująco współczesna historia o Polsce z absurdalnych czasów, w których rzeczy bardzo nieprawdopodobne były całkiem możliwe. Przesycona nostalgią podróż do niezwykłego świata, w którym słynni pisarze i poeci artystycznej bohemy zasiadywali w knajpach i kawiarniach, ukradkiem komentując zło otaczającego ich świata. Film w reżyserii Marcina Krzyształowicza – nagrodzonego Orłem i Srebrnymi Lwami na festiwalu filmowym w Gdyni twórcy „Obławy”. W roli głównej odmieniony i powracający w wielkim stylu Paweł Wilczak. Pośród doborowej obsady zobaczymy również takie gwiazdy jak: Sebastian Stankiewicz, Marysia Sobocińska, Wojciech Mecwaldowski, Jacek Braciak, Jerzy Bończak, Eryk Lubos, Katarzyna Warnke, Bartłomiej Topa, Wiktor Zborowski, Jan Nowicki i wiele innych. Nie zabraknie też aktorskich niespodzianek, w tym brawurowej sceny z udziałem Jacka Fedorowicza, Kazimierza Kutza i Leszka Balcerowicza oraz Michała Urbaniaka, który po mistrzowsku wykonał skomponowany przez siebie utwór jazzowy pt. „Pan T.” Za magiczną i przenoszącą w inną epokę pracę kamery odpowiada Adam Bajerski, autor zdjęć do „Zmruż oczy” i „Sztuczek”. Pełna detali scenografia to dzieło Magdaleny Dipont, która odpowiadała za scenografię wielu filmów Andrzeja Wajdy.

Powstająca z powojennych ruin Warszawa roku 1953 to miejsce, w którym wszystko jest możliwe. Wszechobecna niepewność, donosy i kontrola oswajane są wódką i dobrym towarzystwem, w podziemiach kościoła daje się słyszeć jazz, a przypadkowe spotkanie w toalecie z I sekretarzem Bolesławem Bierutem może zakończyć się niespodziewaną nietrzeźwością. To wszystko zna z własnego doświadczenia Pan T. – uznany pisarz, który gnieździ się w ciasnej klitce w hotelu dla literatów. Objęty zakazem wykonywania zawodu, utrzymuje się z korepetycji dawanych pięknej maturzystce, z którą łączy go płomienny romans. W sąsiednim pokoju mieszka chłopak z prowincji, który marzy o karierze dziennikarza. Pan T. staje się dla niego mistrzem i nauczycielem. Życie głównego bohatera nabierze tempa, gdy władze zaczną podejrzewać go o niecne zamiary wysadzenia Pałacu Kultury i Nauki, ponętna uczennica zaszokuje go niespodziewanym wyznaniem, a Urząd Bezpieczeństwa zacznie śledzić każdy jego ruch. W tej rzeczywistości pełnej absurdów trudno będzie zachować powagę.

LITERAT NA FRONCIE WALKI Z SYSTEMEM

„Obietnica to ważna część romansu pisarza z czytelnikiem”.

Pan T.

Galeria zdjęć:

„Zastanawiałem się, komu powierzyć swój scenariusz, kto by się najlepiej do niego nadawał. Od razu pomyślałem o Marcinie Krzyształowiczu, którego filmy bardzo ceniłem”, wspomina Andrzej Gołda, który nie znał osobiście twórcy „Obławy”, jednakże zatelefonował do niego i zaoferował mu współpracę przy projekcie. „Po przeczytaniu scenariusza Marcin bardzo szybko do mnie oddzwonił i powiedział, że mu się tekst podoba oraz wyjaśnił rzeczowo, że chętnie wejdzie w ten projekt, jeśli wspólnie napiszemy scenariusz od nowa. To, co nastąpiło przez kolejne ponad dwa lata, to była doprawdy niebywała współpraca, jakiej nigdy nie doświadczyłem. Ja mieszkam w Kielcach, Marcin w Krakowie, więc przegadaliśmy telefonicznie dosłownie tysiące godzin” – dodaje współscenarzysta „Pana T.” „Spieraliśmy się o przeróżne rzeczy, czasami o jedno słowo, o jeden akapit, o emocje, które powinny towarzyszyć postaciom w danej scenie, a dzięki temu, że był to prawdziwy dialog, tekst nabierał coraz ciekawszych barw i ewoluował we wspaniałym kierunku”.

„Od pierwszych rozmów z Andrzejem zaczęła przyświecać mi taka myśl, że to może być doskonały punkt wyjścia do wielowątkowej, wielopiętrowej podróży w przeszłość, ale w ramach pewnej fantasmagorii, specyficznie ujętej konwencji, zabawy znaczeniami, formą. Nie interesował mnie reportaż z lat 50., w którym miałyby znaleźć się konkretne postaci, motywy, odniesienia historyczne”, wyznaje Marcin Krzyształowicz, który określa protagonistę „Pana T.” efektowną i efektywną kompilacją różnych postaci literatów, biografii, typów osobowości i temperamentów.

Pan T. jest w naszej wersji raczej odwołaniem do kafkowskiego Józefa K. Najbardziej zależało nam bowiem na tym, by opowiedzieć historię o wewnętrznej potrzebie wolności, o tej wolności, którą każdy w sobie ma, choć czasem o niej zapomina, ale o którą warto walczyć bez względu na okoliczności i ponoszoną cenę”, wyjaśniają Gołda i Krzyształowicz. Oznacza to nie tylko, że tytułowy Pan T. jest szalenie intrygującą postacią, która wywoła mnóstwo emocji, ale także, że od jego osobowości oraz poczucia integralności odbijają się niczym w zwierciadle wszystkie pozostałe postaci – od uwielbiających go bezgranicznie chłopaka z prowincji Filaka oraz maturzystki Dagny, którzy uczą się dopiero mechanizmów rządzących światem, po innych literatów i członków powojennej warszawskiej socjety, którzy na różne sposoby romansują z władzą, próbując żyć w spokoju i dostatku kosztem zagłuszania wyrzutów sumienia.

„W naszej historii Pan T. walczy z systemem komunistycznym i jego uciskiem, ale równie dobrze można by go przenieść w realia komercyjnego Hollywood lat 40. i uczynić artystą próbującym zachować niezależność w starciu z zupełnie innymi ograniczeniami”, eksplikuje Krzyształowicz, akcentując uniwersalne aspekty opowiadanej historii. Jej ponadczasowość, która wynika zarówno z tego, że historia lubi zataczać kręgi, a ludzkość nigdy nie nauczyła się wynosić nauczek z błędów przeszłych pokoleń, jak i z tego, że każdy był kiedyś, tak po prostu, młody i naiwny, każdy wybierał sobie w pewnym momencie jakieś modele do naśladowania, i każdy stawał w końcu przed trudnymi decyzjami, które kształtowały nie tylko teraźniejszość, ale także przyszłość. Opowieść o Panu T., człowieku walczącym słowem, literą i wyobraźnią, który stoi w kontrze wobec świata tłamszącego każdego, kto odstaje od promowanych przezeń wartości, jest raz smutna, raz wesoła, raz zaskakująco ekscytująca, ale pozostaje prawdziwa i szczera. I szalenie aktualna, co naznacza ją dodatkowo aspektem grozy.

TRÓJKĄT SOCREALISTYCZNY

„Biegle opanowałem sztukę stwarzania pozorów,

żeby żyć w tym systemie”.

Pan T.

W samym centrum „Pana T.” stoi trójka nietypowych, słodko-gorzkich postaci, które na różne sposoby starają się zachować integralność i tożsamość w rzeczywistości składającej się z ludzi naginających własne ideały do socrealistycznych iluzji. Albo dopiero kształtują swą osobowość i moralny kompas. Zarówno młodziutka i temperamentna Dagna, która zakochuje się w swoim korepetytorze, jak i introwertyczny, marzący o karierze pisarza Filak, dla którego Pan T. jest pewnego rodzaju mentorem, czerpią od naszego protagonisty inspirację oraz wzorce godne naśladowania. Nie są to jednak relacje jednowymiarowe. Oni wpływają również na różne sposoby na jego życie, choćby poprzez umacnianie go w przeświadczeniu, że moralność i uczciwość były i będą dla niego zawsze najważniejszą walutą, a najlepszą metodą walki z systemem jest korzystanie z własnej wyobraźni – jedynej przestrzeni, w której można być prawdziwie wolnym.

Marcin Krzyształowicz, jak na klasycznego autora filmowego przystało, stara się brać udział we wszystkich aspektach realizowanych przez siebie projektów, by wyklarowana już w jego głowie wizja została przełożona dokładnie na ekranowe wydarzenia. Tyczy się to również doboru aktorów. „Zawsze staram się pracować bez reżyserów obsady. Wolę to robić samodzielnie, tak mi jest łatwiej, tak czuję się pewniej z wyborami aktorskimi”, wyznaje reżyser „Pana T.” „Mam tylko dwóch współpracowników, z którymi konsultuję swoje decyzje, ale wcześniej poświęcam bardzo dużo czasu na analizowanie najlepszych nazwisk do obsady”. Krzyształowicz ma jednocześnie na myśli nie tylko wykonawców najważniejszych ról, lecz także wszystkich, którzy pojawiają się przed kamerami, nadając budowanemu światu przedstawionemu wiarygodności i witalności. „Wychodzę z założenia, że nie jest sztuką zbudować tylko pierwszy plan i opowiedzieć historię w oparciu o duże nazwiska. Sztuką jest, żeby postaci drugiego i trzeciego planu działały równie dobrze i żeby wpływały mocno na pierwszy. Mówimy o synergii na planie, o jakiejś wzajemności”.

WYKLĘTY ARTYSTA

Oczywiste jest natomiast, że kluczem dla powodzenia projektu było obsadzenie głównej postaci Pana T., człowieka kultury i sztuki, który po II wojnie światowej znalazł się w komunistycznej Polsce po niewłaściwej stronie ideologicznej barykady, nigdy jednak nie brał na poważnie myśli o poddaniu się otaczającej go zewsząd presji konformistycznego bratania się z władzą. W rezultacie został zmarginalizowany i jako pisarz, i jako człowiek. „Od początku towarzyszyła nam z Andrzejem Gołdą wiara, że warto zwrócić uwagę na człowieka niezłomnego, który jest przekonany, że sztuka jest realizacją idei wolności, że wewnętrzna integralność nie musi wyrażać się dosłowną walką, ale może także mieć sens i siłę w formie milczącego sprzeciwu”, mówi Krzyształowicz. „Chodziło nam o postać wyklętego artysty, człowieka ignorowanego i szykowanego przez władzę, który mimo wszystko trwa. Mógłby z łatwością wpasować się w system i czerpać z niego profity, ale tego nie robi, lecz stoi z boku i się nie angażuje. Jego egzystencja sprowadza się do najprostszych czynności: jedzenia, sypiania, podstawowych metod zarobkowania, serwowania rad koledze zza ściany”, podkreśla reżyser „Pana T.” „Jak wyrwać się z tej banalności? Jednym ze sposobów jest uprawianie ogródka wyobraźni. Tym bohater broni się przed depresją i rezygnacją. Z drugiej strony ma nadzieję. Uważam, że każdy artysta nosi w sobie nadzieję. To jest fundament sztuki”.

Pan T. nie wiedzie dostatniego życia, jest wciąż uznawany za członka warszawskiej socjety i nie głoduje, jednakże w perspektywie przyszłości jest to całkiem realna możliwość. Literat nie przejmuje się tym na pokaz, zawsze zachowuje klasę, czym zaskarbia sobie sympatię wielu osób. Również przedstawicielek płci pięknej. „Nie ma co ukrywać, Pan T. podoba się kobietom. Jest to niezwykle istotne i zapewnia mu jakąś pociechę w szarej stalinowskiej egzystencji”, dodaje Krzyształowicz, który chciał zatrudnić do roli aktora, który emanowałby staroświecką męskością, ale także potrafił odnaleźć się na warszawskich salonach. „To nie jest mimo wszelkich problemów życiowych facet przegrany, lecz mężczyzna atrakcyjny – emocjonalnie, intelektualnie, wewnętrznie. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że niewielu mamy w Polsce aktorów, którzy naprawdę podobają się kobietom i mają naturalny męski seksapil. Paweł Wilczak to ma! I to jest cecha, która nie znika, nawet gdy aktor zrobił sobie kilkuletnią przerwę od poważniejszych projektów”, wyjaśnia reżyser „O talencie nie mówię, bo Paweł wielokrotnie już go udowodnił, natomiast rola Pana T. będzie dla niego niejako nowym otwarciem. Widzowie ujrzą aktora dojrzałego, Pawła w średnim wieku, który oferuje skupienie, melancholię, wyciszenie i przede wszystkim aktorski minimalizm”.

Wilczak ma na koncie dziesiątki znakomitych ról filmowych i telewizyjnych, lecz od kilku lat permanentnie odmawiał udziału w nowych projektach, poszukując odpowiedniego tekstu, dzięki któremu mógłby pokazać się z innej strony. „Zainteresowała mnie współpraca z Marcinem Krzyształowiczem, bardzo podobały mi się jego filmy, ale także tkwiący w tej roli minimalizm, subtelność gestów i mimiki oraz innych środków wyrazu. Wcześniej często dostawałem role ekspresyjne, grałem w komediowych historiach, a tutaj czekała mnie duża zmiana – i fizyczna, i psychiczna, i tematyczna”, komentuje Wilczak, który na potrzeby „Pana T.” schudł i przeniósł się mentalnie do lat 50. „Straciłem ponad dwanaście kilogramów, bo mój bohater żyje w czasach biedy, szarości, takiego wręcz niebytu. Miał mało fizycznej wolności, a wszędzie wokół rosły ograniczenia, ale dla mnie były one inspirujące. Bardzo się cieszę, że Marcin zaufał mi z tym projektem, szczególnie, że na planie rozumieliśmy się w pół słowa. Miałem poczucie, że myślimy podobnie i zmierzamy w tym samym kierunku”.

NIEZWYKŁA UCZENNICA

Choć Pan T. mógłby bez większego problemu stać się wytrawnym kobieciarzem, zmieniającym partnerki jak rękawiczki, w filmie widzimy go w nietypowym związku ze znacznie młodszą od niego dziewczyną, którą uczy piękna i elastyczności języka polskiego. Być może on sam przez jakiś czas nie wierzy, że relacja z Dagną dokądś zmierza, jednakże w trakcie filmu zauważamy, że między tą dwójką naprawdę iskrzy. Ze strony Dagny sprawa jest prosta, dziewczyna oddaje się swemu kochankowi całkowicie. Pytanie, czy Pan T. znajdzie w sobie odwagę, by uznać to za prawdziwą miłość? Dziewczyna jest rzecz jasna postacią w pełni fikcyjną, lecz jej pierwowzorów należy szukać zarówno w klasyce światowej literatury, jak i powojennej polskiej historii. „Dużo by mówić o motywie romansów dojrzałych mężczyzn z młodymi kobietami. Inspirował nas zarówno mit Pigmaliona i Galatei, który potem na legendarną sztukę przerobił Bernard Shaw, ale także nabyta wieloma lekturami świadomość, jak to działało w Polsce lat 50.”, wyjaśnia współscenarzysta „Pana T.” Andrzej Gołda.

„Wyszliśmy z założenia, że kilka lat po wojnie w Polsce musiało być masę sierot”, kontynuuje Marcin Krzyształowicz. „W związku z tym również w tamtych czasach musiała obowiązywać jakaś forma towarzyskiego wsparcia. Bo kto miał wtedy dostęp do prestiżu i pieniędzy? Starsi mężczyźni z pozycją, którzy mogli młode dziewczyny oswoić z wielkim światem, w pewien sposób je wychować.” – tłumaczy reżyser „Pana T.” Rolę maturzystki Dagny Krzyształowicz powierzył Marii Sobocińskiej, rozpoczynającej dopiero karierę na dużym ekranie aktorki, której dziadek, ojciec i bracia zapisali się w annałach polskiego i światowego kina jako autorzy zdjęć filmowych. „Decyzję podjąłem bardzo szybko. Spotkałem się wcześniej z jedną inną aktorką, ale nie czułem żadnej chemii. Natomiast z Marysią chemia była od razu”, wspomina reżyser. „Na dodatek ona wygląda jak z wczesnych filmów Morgensterna i pasuje do tamtych lat. Ma też talent i wrodzoną świadomość kamery, ale przed Panem T. miała na koncie kilka ról telewizyjnych i drugich planów u Wojtka Smarzowskiego. To jej prawdziwy debiut”.

„Po przeczytaniu scenariusza nie miałam żadnych wątpliwości, że chcę wejść w ten projekt i współpracować z Marcinem. Nie pomyliłam się, bo Marcin wykreował niezwykły świat, trochę straszny, trochę piękny a zagranie takiej bezkompromisowej postaci, która w tym świecie funkcjonuje na własnych zasadach, było wielką przyjemnością. Mieliśmy zresztą naprawdę długi okres przygotowań, więc wszyscy aktorzy stali się częścią jego wizji, a gdy weszliśmy na plan, dał nam ogromną wolność i zaufanie”, opowiada Sobocińska. „Ten czas dał nam naprawdę wiele, zdążyliśmy się z Pawłem ze sobą oswoić, polubić. Pomogło to otworzyć się w trudniejszych, bardziej intymnych scenach, gdy kamera znajdowała się dziesięć centymetrów od naszych twarzy, a my musieliśmy wiarygodnie pokazać uczucie”, wspomina aktorka. „Dagna to postać dość specyficzna i barwna, bardzo uparta dziewczyna, która zawsze chce postawić na swoim. To taka mała manipulantka, której nie w głowie nauka. Nie jest natomiast tylko maturzystką, którą Pan T. przygotowuje do egzaminów. Wyrywa go z szarości, w której egzystuje, jest jedyną osobą, która tak na niego działa. Ona z kolei za jego sprawą zmienia się z dziewczyny w kobietę. Mam nadzieję, że udało nam się wspólnie opowiedzieć krótką, ale piękną historię o miłości”.

PROWINCJONALNY SOJUSZNIK

Tercetu głównych bohaterów dopełnia Filak, prowincjonalny chłopak, którzy przybył do Warszawy z głową pełną chwalebnych ambicji i pięknych pomysłów, ale natrafił w stolicy na przeszkody, którym nie był w stanie sprostać. Dlatego związał się – choć trafniejszym określeniem będzie: został zwerbowany przy użyciu sprytnego szantażu – z Urzędem Bezpieczeństwa i zaczął donosić na osoby ze swojego otoczenia. Dzięki znajomości z Panem T., który nie tylko pokazuje mu wagę posiadania mocnego kręgosłupa moralnego, ale także odkrywa przed zahukanym chłopakiem świat jazzu i wewnętrznej wolności, Filak staje się innym człowiekiem. I przechodzi najbardziej zauważalną przemianę w całym filmie. „To miał być od początku bohater, który staje się reprezentantem widza. Pan T. jest mimo wszystko postacią dość posągową w swoim uporze oraz trzymaniu się zasad, a dążący do pisarskiej kariery Filak to człowiek taki jak ty i ja,” wyjaśnia założenia scenariusza Andrzej Gołda. „Gdy on zaczyna rozumieć Pana T., jego wartości, poczucie przyzwoitości, niezłomność, my również jeszcze mocniej dostrzegamy te cechy bohatera. I nigdy nie przestajemy rozumieć Filaka”.

„Przez postać Filaka przepływa cała moja nadzieja, że nasz film zostanie odczytany jako opowieść o przyjaźni, o tym, jak wpływ jednego człowieka na drugiego może wszystko zmienić”, dodaje Marcin Krzyształowicz. „Długo zastanawiałem się, jak obsadzić tego bohatera i zarazem nie-bohatera, żeby było wiarygodnie, odkrywczo, a przede wszystkim precyzyjnie psychologicznie. Rolę odegrał przypadek, ponieważ kiedyś poszedłem z córkami na film oparty na książce Niziurskiego, w którym świetnie zagrał Sebastian Stankiewicz – i przypomniałem sobie o tym, gdy myślałem nad moim filmowym Filakiem. Gdy spotkaliśmy się na żywo, wiedziałem, że nie znajdę nikogo lepszego do tej roli”. Aktor określa postać „prowincjonalnym marzycielem”, a jego podróż „zderzeniem z własnym kręgosłupem moralnym” oraz „procesem wyrastania z prowincjonalnej cielęcości”. „Można powiedzieć, że Filak jest trochę ofiarą systemu, zostaje bezwłasnowolnie wkręcony w kontakty z ubecją i nie wie, jak wydostać się z tej pułapki. Jest mocno zagubiony w Warszawie. I taki cielęcy w tym swoim byciu”, wyjaśnia Stankiewicz. „Każdy aktor lubi grać postaci, w których dochodzi do wewnętrznego złamania, które przechodzą trudną przemianę”.

Aktor, dla którego „Pan T.” jest pierwszą tak dużą i tak poważną rolą, zaznacza, że budując postać Filaka, inspirował się między innymi słynnym Lutkiem Danielakiem, protagonistą „Amatora” Feliksa Falka. „Mój bohater nie dąży do celu po trupach w tak świadomy sposób jak Danielak, jest raczej miotany różnymi przeciwnościami losu, ale zauważam w nich pewne podobieństwo”, mówi Stankiewicz. Z tym, że Filak mógłby stać się w przyszłości Danielakiem, gdyby podjął kilka kolejnych złych decyzji, ale nie na odwrót, ponieważ Lutek dokonał już tak wielu krzywdzących wyborów, że nie ma szans naprawić już wyrządzonych krzywd. A Filak ma wciąż szansę odmienić swój los, o ile znajdzie w sobie odwagę, by sprzeciwić się komunistycznym władzom. Na planie aktor stopił się w stu procentach ze swoją postacią. „Filak ma w zasadzie jeden kostium, ale już w fazie przymiarek stał się on moją drugą skórą. Dzięki niemu zrozumiałem lepiej Filaka. Również dzięki scenografii. Pokój Filaka był bardzo mały, ale kiedy tylko mogłem, kładłem się na jego wąskiej pryczy i wchodziłem mocno w ten świat, który, mimo że został zrealizowany w czerni, bieli i szarości, jest niezwykle barwny. A na dodatek poetycki, metafizyczny, mówiący, że tak naprawdę jedynym, co czyni nas wolnymi, jest nasza wyobraźnia. Że wolność rodzi się w naszych głowach. Tak po prostu”.

TEATR UWIKŁANYCH

„W tym kraju wszyscy muszą dać ciała.

Mniej lub bardziej”.

Pan T.

Dla Marcina Krzyształowicza „Pan T.” od początku był projektem wielobarwnym w treści i znaczeniach, lecz dosłownie czarno-białym w perspektywie realizacyjnej. „Mam podejrzenie, że każdy filmowiec chciałby przynajmniej raz w życiu kręcić w klasycznej czerni i bieli”, śmieje się polski reżyser, po czym dodaje już całkiem poważnie, że nie wyobraża sobie budżetu, który pozwoliłby mu oddać w satysfakcjonujący sposób kolory Warszawy pierwszej połowy lat 50. Zwłaszcza, że ukazanie powstającej dopiero z kolan i gruzów stolicy wymagało sporej liczby efektów komputerowych, które w wersji barwnej mogłyby odwracać uwagę od fabuły. „Uznałem, że czerń i biel są dobrą metodą na lata 50. również dlatego, że chciałem zrobić pewien eksperyment formalny i opowiedzieć o komunistycznej Polsce w konwencji czarnego kryminału”, tłumaczy Krzyształowicz. „Innymi słowy, dało mi to sposobność, by opowiedzieć historię o literatach jak historię o gangsterach, nadając losom postaci specyficzną formę”.

Streszczanie filmu przez pryzmat tępionego przez władze pisarza, który ma zakaz pisania, musi więc utrzymywać się z korepetycji i różnych mało ambitnych zajęć, kryje w sobie ryzyko utrwalania informacji, że „Pan T.” jest smutnym dramatem o sfrustrowanych ludziach, którzy cierpią w imieniu sobie podobnych. Prawda jest zgoła inna. Choć wątek dramatyczny ma kluczowe znaczenie i prowadzi do wielu przejmujących refleksji, film Marcina Krzyształowicza jest zarazem przewrotną komedią, pełną groteski i absurdu, z wieloma scenami, w których widzowie wybuchną głośnym śmiechem. „Mamy dziś pakiet pewnych wyobrażeń o tamtych czasach, że groza mieszała się w różnych proporcjach z absurdem, lecz ta epoka miała to do siebie, że uprawiano w niej taki dziwny teatr, tyle że na serio. Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, jest to komiczne, lecz dla ludzi uwikłanych w tamtą rzeczywistość takie nie było”, wyjaśnia reżyser. „Pomyślałem sobie, że jeśli wykorzystać niektóre motywy, pompatyczne przemówienia, patos towarzyszący funkcjonowaniu władzy czy okazywaniu przywiązania do Związku Radzieckiego, ale podać to śmiertelnie poważne, może wyjść niezwykła groteska – a groteskę uznaję za bardzo szlachetny styl – która poprowadzi do bardzo serio wniosków. Do pewnej prawdy o ludziach, którzy chcieli żyć i przetrwać w tragikomicznym świecie pokus”.

Wspomniana scena z oddawaniem moczu na nogę Bolesława Bieruta, która jest dla bohatera perfidną zemstą za wszystkie upokorzenia, jest tylko jednym z licznych przykładów poczucia humoru, którym jest nasączony „Pan T.” Warto jednak pamiętać, że dowcip prezentowany przez Marcina Krzyształowicza oraz jego obsadę nie przypomina tego z popularnych komedii romantycznych, lecz jest wielopoziomowy, nie narzuca się widzowi, szanując jego intelekt oraz zdolność odszyfrowywania znaczeń. „Smuci mnie, że weszliśmy w czas wulgarności i rechotu, w którym najczęściej radują nas wgrane brawa – dostosowujemy się do tego i wiemy, że to jest śmieszne, bo ktoś nam tak pokazał”, wyznaje Krzyształowicz. „Ja bym chciał powrócić do niegdysiejszej subtelności humoru, gdy ludzie odkrywali sami, co jest śmieszne, żeby ten śmiech nie był oczywisty, lecz wymagał wysiłku, zaangażowania. W niektórych przypadkach wyrafinowania, ale wierzę w strukturę filmu zbudowanego jak tort – ma różne warstwy. Każdy może odczytać go po swojemu, a jeśli ktoś nie zauważy wszystkich odniesień, to i tak będzie na niego czekało wiele ciekawych rzeczy w tych warstwach górnych”.

Z pewnością wszystkich zachwyci natomiast filmowe ujęcie odbudowującej się Warszawy pierwszej połowy lat 50., które stanowi jedną z największych i niezaprzeczalnych atrakcji „Pana T.” Dzięki wykorzystaniu najnowszych technik cyfrowych ekipie Krzyształowicza udało się odtworzyć na poły upiorny, na poły romantyczny obraz miasta znajdującego się wciąż częściowo w ruinach, ale niezmiennie charakternego, stawiającego zdecydowany opór temu, co działo się w polityce czy architekturze. „Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie innego współczesnego filmu, który ukazywałby księżycowy pejzaż Warszawy w sposób, który by widza zapoznawał z tym, co ludzie mieli wówczas za oknem”, mówi reżyser „Pana T.” „Akcja filmu ma miejsce w 1953 roku, niespełna dekadę po wojnie, więc opowiadamy naszą historię w realiach Warszawy zburzonej, zranionej. Czułem na sobie wielką odpowiedzialność, żeby była ona na ekranie wiarygodna, żeby nie była przesadzona, sztuczna, ale miała zarazem pewien posmak filmowości – dlatego w kilku scenach jazdy samochodem, gdy w tle widać stolicę zrujnowaną, używamy tylnej projekcji rodem z amerykańskich filmów”.

WYSADZIĆ PAŁAC

„Czyli komuniści zrozumieli, że żeby dotrzeć

do młodzieży, nie wolno przynudzać”.

Pan T.

Marcin Krzyształowicz podkreśla, że robi filmy przede wszystkim z myślą o widzu, i doskonale zdawał sobie sprawę, że czarno-biały film o literacie walczącym z systemem komunistycznym będzie miał niemałe problemy z konkurowaniem w kinach z przebojowymi zachodnimi produkcjami. Dlatego właśnie już od pierwszych rozmów wraz z Andrzejem Gołdą próbowali obudować opowieść o słodko-gorzkich perypetiach Pana T. szeregiem integralnie wpisanych w historię atrakcji. Jedną z nich jest wspomniana powojenna Warszawa jako miejsce akcji. „Wydaje mi się, że to pewna oferta dla widza – idźcie do kina, zobaczycie świat, którego już nie ma. Zobaczycie miasto, które dopiero się budowało. A w tym mieście, w tym świecie, wielobarwnym, mimo że zrealizowanym w czerni i bieli, jacyś ludzie, być może do was podobni, przeżywają swoje namiętności, toczą między sobą różne gry”, wyjaśnia reżyser. Zupełnie inną atrakcją, jednak mającą równie wielki wpływ na tok fabuły i postrzeganie opowiadanej historii przez publiczność, jest rozwijający się stopniowo wątek planowanego zniszczenia wciąż jeszcze budowanego w 1953 roku Pałac Kultury i Nauki.

Zalążek pomysłu na zniszczenie Pałacu rodzi się w filmie w umyśle Pana T., a potem, zasłyszany przez nieodpowiednie osoby, kiełkuje w całkiem realną groźbę, którą zajmuje się sam Urząd Bezpieczeństwa. „Mój bohater nie staje na barykadach, lecz walczy umysłem, więc uznaliśmy, że jeśli wymyśli coś, co jest na tamten czas szokujące, rewolucyjne, zaskakująco przewrotne, to otworzymy sobie nieskończone kreatywne możliwości”, tłumaczy Krzyształowicz. „Pozwoliliśmy sobie na zabawę, wiedząc, że wychodzimy z tej ponurej rzeczywistości i wchodzimy na obszar czarnej komedii kryminalnej, nie tylko smutnej i przygnębiającej historii psychologicznej, ale też czegoś, co pozwoli przeżyć widzowi ekscytującą przygodę”. Innymi słowy, połączyć refleksję z rozrywką – ale rozrywką inteligentną, opartą na różnych zwrotach akcji, która zachęca widza nie tylko do oglądania, ale też do myślenia. Kolejna warstwa efektownego tortu motywów, wątków i znaczeń, którym „Pan T,” stał się przez kilka lat pracy nad projektem.

UPRAWIANIE OGRÓDKA WYOBRAŹNI

„Ja nie jestem wszyscy”.

Pan T.

Zarówno Marcin Krzyształowicz, jak i Andrzej Gołda przyznają, że choć przez długi okres pracy nad projektem planowali na różne sposoby przybliżyć jego przesłanie współczesnemu widzowi, nie spodziewali się, że do momentu premiery polska rzeczywistość zmieni się tak bardzo, że zacznie odzwierciedlać w niektórych miejscach tę ekranową. „Ku mojemu zaskoczeniu, a także pewnej zgrozie, ta historia mocno się aktualizuje, zarówno w wymiarze czysto politycznym, jak i pewnej absurdalności postaw i znaczeń. Niby kompletnie inna epoka, inna polityka, a jednak coś w ludziach jest wspólnego dla tamtych czasów i dla tych, że wychodzą z nich demony, a tarcia między jednostkami i całymi grupami są coraz wyraźniejsze”. Gołda zgadza się z tymi słowami, i dodaje: „Wydaje mi się, że udało nam się przekazać jakąś prawdę o tamtych czasach, o roli jazzu, literatury, wyobraźni, trwania przy swoich wartościach, ale bez niepotrzebnej martyrologii, a w zamian z poczuciem humoru i dystansem. Natomiast zaskakujące jest to, jak bardzo opowiadając o epoce stalinizmu, nasz film mówi także o czasach współczesnych. O coraz trudniejszej pozycji inteligentna w sytuacji zniewolenia, totalitaryzmu myślowego. Ale w ten sposób jest jeszcze bardziej uniwersalny”.

Marcin Krzyształowicz twierdzi, że od początku chciał, żeby widzowie odczuwali na seansie „Pana T.” mnóstwo rozmaitych emocji, czasem nawet sprzecznych, a potem dyskutowali o filmie i różnych jego aspektach. Dlatego wiedział, że musi sprawić, by historia była nie tylko atrakcyjna w warstwie wizualnej, narracyjnej, fabularnej i aktorskiej, ale powinna także przemycać poczucie nadziei. „Nie chcę być złym prorokiem, ale boję się, że niezależnym artystom będzie coraz ciężej, nadchodzi epoka, w której obowiązywać będą pewne zasady, a w sztuce nie powinno być zasad, reguł, ograniczeń. Powinniśmy wyciągać wnioski z przeszłości i pozwalać sobie i innym na maksymalną wolność”, obserwuje Krzyształowicz. „Nie zdradzając wiele z zakończenia, które jest zupełnie inne od tego, czego widzowie będą się spodziewać, nasz film jest próbą udowodnienia wartości płynącej z wolności, próbą dania widzowi nadziei, że warto walczyć o wewnętrzną wolność, o wierność sobie i swym ideałom, a po drugie, że w pewnych ramach mogą one pokonać najgorszy nawet system”.

„Bez poczucia nadziei Pan T. nie byłby tym filmem, którym chciałem, żeby był”, kontynuuje reżyser i współscenarzysta. „Sama rejestracja upiornego stanu rzeczy mogłaby zapewniać tylko przygnębienie. Ale jeśli w tych realiach dopatrzeć się czegoś odrobinę komediowego i odrobinę nonkonformistycznego, na dodatek nasycić to oryginalną formą i zaakcentowaną dzięki motywom pobocznym fabularną niejednoznacznością – to wtedy może wyjść z takiej historii coś niebywale ciekawego. Wierzę, że nam to wyszło”, tłumaczy Krzyształowicz. I konkluduje: „Jestem zdania, że nie należy tylko strzelać czy rzucać kamienie bądź butelki z benzyną. Czasem wystarczy jeden ruch pióra i można stworzyć dużo więcej dla potomnych. Wydaje mi się, że Pan T. jest równie silną postacią co bohater Obławy. Tamten walczył w lesie i obcinał ludziom głowy, a ten siedzi na łóżku i patrzy w przestrzeń, lecz dzięki temu może coś ocalić. Wierzę, że film może być rozmową, ale tylko pod warunkiem, że szanuje się odbiorcę, nie wyjaśniając mu wszystkiego, oferując zaledwie część zdania. Bo drugą część on sam jest w stanie dopowiedzieć. Wierzę też, że kino może oferować katharsis, że chodzi się tam po to, żeby coś przeżyć, żeby się czegoś dowiedzieć, żeby odbyć jakąś podróż i wyjść w zupełnie innym stanie. Jeśli nam to się udało w Panu T., byłaby to największa satysfakcja”.

BIOGRAMY

Marcin Krzyształowicz

Reżyseria, scenariusz

Polski reżyser i scenarzysta filmowy. Twórca filmów fabularnych, dokumentalnych i seriali telewizyjnych. Jego „Obława” zdobyła szereg nagród, m.in. nagrodę główną na moskiewskim Festiwalu Filmów Polskich „Wisła”, Srebrne Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni czy Orła za najlepszy film oraz nagrodę główną na Festiwalu OFF Camera. Po „Obławie” wrócił z głośną „Panią z przedszkola” z m.in. Karoliną Gruszką, Agatą Kuleszą i Krystyną Jandą w obsadzie.

Andrzej Gołda

Scenariusz

Andrzej Gołda jest uznanym dziennikarzem, laureatem polskiego „Pulitzera”, który od ponad dwóch dekad realizuje się także jako scenarzysta telewizyjny i filmowy.  Na swoim koncie ma zarówno odcinki do seriali obyczajowych „Na dobre i na złe” czy „Na Wspólnej”, jak i kryminalnych: „Policjanci”, „Kryminalni”, „Instynkt”, oraz prestiżowego serialu sensacyjnego „Pakt”. W perspektywie kinowej zabłysnął filmem „Hania”, który zrealizował operator Spielberga, Janusz Kamiński oraz czarnym kryminałem „Ach śpij kochanie” opartym na prawdziwej historii Władysława Mazurkiewicza. Laureat wielu scenariopisarskich wyróżnień, w tym I nagrody w polskiej edycji Konkursu Hartley-Merrill.

Paweł Wilczak

Pan T.

Paweł Wilczak jest jednym z najbardziej znanych i uznanych aktorów swojego pokolenia. Zadebiutował epizodyczną rólką w 1986 w „ESD” Anny Sokołowskiej, a od początku lat 90. pojawiał się regularnie na ekranach kin i telewizorów, tworząc wiele unikatowych kreacji. Wśród nich komediowe majstersztyki w postaci ikonicznych seriali „Kasia i Tomek” oraz „Usta, usta”, a także pamiętne występy w takich filmach jak „Chaos” Xawerego Żuławskiego, „Jestem” Doroty Kędzierzawskiej, „Haker” Janusza Zaorskiego czy rozciągnięty na wiele lat kinowo-telewizyjny projekt „Sfora”. Wilczak jest laureatem „Wiktora” oraz „Telekamery”.

Sebastian Stanki Stankiewicz

Filak

Sebastian Stankiewicz to utalentowany i charakterystyczny aktor, który w ciągu ostatniej dekady zagrał w kilkudziesięciu projektach filmowych i serialowych. Znany głównie z występów kabaretowych i komediowych, choćby w „Uchu Prezesa”. Polski aktor coraz częściej udowadnia swoją wszechstronność, między innymi w „Dziewczynie z szafy” i „Człowieku z magicznym pudełkiem” Bodo Koxa. Zagrał również jedną z ról w koprodukowanym pełnometrażowym debiucie fabularnym aktora Wojciecha Solarza „Okna, okna”.

Maria Sobocińska

Dagna

Maria Sobocińska wywodzi się z klanu słynnych polskich operatorów – jej dziadek, Witold, nakręcił z Andrzejem Wajdą „Wesele” i „Ziemię obiecaną”, a z Wojciechem Jerzym Hasem „Sanatorium pod klepsydrą”; jej ojciec był nominowany do Oscara za „Trzy kolory. Czerwony” Krzysztofa Kieślowskiego, a bracia Piotr i Michał stanowią obecnie czołówkę polskiej branży – jednak postanowiła związać się z aktorstwem. Na początku nieśmiało, grając na drugim planie w „Weselu” i „Klerze” Wojciecha Smarzowskiego, obecnie coraz śmielej – oprócz „Pana T.” wystąpiła niedawno we „Wszystko o mojej matce” Małgorzaty Imielskiej oraz serialu „Stulecie Winnych”.