Wojna cukierkowa t.2. Awantura w salonie gier

Nowe wydanie kultowej serii Brandona Mulla!

Minął rok, odkąd Nate, Summer, Trevor i Gołąb uratowali miasteczko Colson przed Belindą White. Zła czarodziejka zmieniła się w ich rówieśniczkę, a zaraz potem straciła pamięć. Teraz jako Lindy, pomoże czwórce przyjaciół w walce z nowym zagrożeniem: w okolicy otwarto podejrzany salon gier, w którym można wygrać niesamowite nagrody. Właścicielem okazuje się… jej brat, Jonas White, bezwzględny czarodziej zainteresowany zdobyciem najpotężniejszego talizmanu na Ziemi.

Brandon Mull (ur. 1974) przyznaje w wywiadach, że od zawsze chciał zostać pisarzem. Swoją wyobraźnię wykorzystywał w trakcie zabaw z rodzeństwem i przyjaciółmi. Niektóre pomysły dojrzewały w jego głowie przez lata, zanim ostatecznie zdecydował się przenieść je na papier.

Ukończył Uniwersytet Brighama Younga, spędził dwa lata w Chile. Imał się różnych zajęć, był m.in. aktorem komediowym, archiwistą, copywriterem. Jego debiut powieściowy „Baśniobór” (2006) okazał się natychmiastowym sukcesem, został przetłumaczony na ponad 30 języków i sprzedał się w milionach egzemplarzy na całym świecie. Rozpoczął on również pięciotomową serię, która w Polsce ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B: „Baśniobór”, „Gwiazda Wieczorna wschodzi”, „Plaga cieni”, „Tajemnice smoczego azylu”, „Klucze do więzienia demonów”.

Fani Brandona mogą kontynuować podróż przez świat Baśnioboru dzięki serii „Smocza Straż”, jak również zapoznać się z innymi powieściami autora: z seriami „Wojna cukierkowa”, „Pozaświatowcy”, „Pięć królestw” oraz z książką „Zwierzoduchy”. Jesienią 2019 r. nakładem wydawnictwa Wilga ukaże się specjalne wydanie „Opowieści Zwierzoduchów”.

Wszystkie tomy „Baśnioboru” znalazły się na liście bestsellerów „New York Timesa”, aczkolwiek za najbardziej prestiżową nagrodę Brandon Mull uważa Young Readers Choice Awards. W wywiadach skromnie wyraża nadzieję, że opowiadane przez niego historie nadal będą podobać się czytelnikom. Cieszy go również fakt, że po jego książki chętnie sięgają zarówno dzieci, młodzież, jak i dorośli czytelnicy, a za cel stawia sobie tworzenie kolejnych, równie uniwersalnych, historii.

Autor przyznaje, że ogromny wpływ na jego dzieciństwo i późniejszą twórczość miały powieści C.S. Lewisa i J.R.R. Tolkiena. Inspiracją były również dla niego książki J.K.K. Rowling.  

Tytuł: Wojna cukierkowa t.2. Awantura w salonie gier

Autor: Brandon Mull

Tłumaczenie: Rafał Lisowski

Wydawnictwo: Wilga

Liczba stron: 464

Format: 135×202 mm

ISBN: 978-83-280-7654-9

Oprawa: miękka

Data premiery: 23 lutego 2022

Fragment:

Niektórym mogłoby się wydawać, że dziesiąta to niezbyt wcześnie, ale przecież były wakacje, a nawet w czasie roku szkolnego Roman zwykle nie chodził spać przed północą. Latem – często jeszcze później.

Zbliżał się koniec kary, więc gdyby teraz dał się złapać, byłaby tragedia. Do tej pory co noc, gdy już położył się do łóżka, czekał, aż w domu wszystko się uspokoi, a potem pod kołdrą włączał latarkę. Dwa razy zdarzyło się, że usły­szał kroki na korytarzu, bo mama lub tata przyszli do niego zajrzeć. Gasił światło, zanim zdążyli uchylić drzwi.

Klimatyzator przestał tłoczyć chłodne powietrze przez otwór umieszczony wysoko w ścianie. W domu panowała cisza. Chyba już można. Jeśli usłyszy, że ktoś idzie, po pro­stu się pospieszy.

Włączył latarkę. Była długa, ciężka, wykonana z lśniące­go metalu i miała silną żarówkę. Jasny snop zapewniał wy­starczająco dużo światła do czytania komiksów. Wcześniej Roman sprawdził, jak dużo widać z zewnątrz, kiedy scho­wa się ją pod kołdrę. Żeby cokolwiek dostrzec pod drzwia­mi, trzeba by się prawie położyć na ziemi.

Wyjął spod łóżka blok rysunkowy oraz kredki. Nie miał nowych komiksów, był za to w twórczym nastroju. Przej­rzał dotychczasowe rysunki okrętów, dinozaurów, super­bohaterów i płonących budynków. Obecnie pracował nad trzema deskorolkarzami, którzy uskakiwali przed monster truckiem przebijającym się przez mur. Ponad połowę miał już gotową.

Właśnie się zastanawiał, jakie dekoracje umieścić na najlepiej widocznej deskorolce, kiedy usłyszał wyraźne stukanie w okno. Odruchowo zgasił latarkę, położył głowę na poduszce i przykrył ciałem blok rysunkowy. Wstrzymał oddech. Pukanie w szybę się powtórzyło, było delikatne, ale stanowcze. Roman przestał się bać, że go nakryją, i te­raz zachodził w głowę, któż to taki stoi za oknem. Sprawa wydawała się o tyle dziwniejsza, że jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze.

Chłopiec wyjrzał spod kołdry. Na tle lamp ulicznych wy­raźnie rysowała się ludzka sylwetka. Na pewno na wąski daszek nie wylazło żadne z rodziców. Czyli to jakiś kolega.

Do tej pory nikt nie przychodził do niego tą drogą. A jeśli to włamywacz albo jakiś podejrzany typ? Ale rabuś prze­cież nie dobijałby się do okna, żeby zaznaczyć swoją obec­ność. Postać za szybą pomachała i zapukała ponownie.

Poza tym w domu panował spokój. Roman wygramolił się z łóżka, podszedł do okna i włączył latarkę. Jasny snop oświetlił Marisę, która mrużyła oczy, zasłaniając twarz dłonią.

Zgasił światło. Co ona tu robi? Przecież wie, że dostał szlaban. Może go załatwić na całe życie!

Otworzył okno. Cieszył się, że ma na sobie T-shirt oraz szorty. W upały czasem kładł się do łóżka w samej bieliźnie.

– Cześć, Rome – szepnęła Marisa, ostrożnie wchodząc do pokoju.

– Cześć, Risa. – Roman nerwowo zerknął na drzwi. Nie słyszał żadnego ruchu rodziców. – Jak się dostałaś na dach?

– Mam swoje metody – odparła z tajemniczym uśmiesz­kiem. – Kończy ci się szlaban, prawda?

– Chyba że rodzice cię tu nakryją.

– Wpadłam tylko na chwilę – zapewniła. – Chciałam ci coś pokazać.

Wyciągnęła rękę. Na wierzchu dłoni widniał niebieski stempel odrzutowca. Roman leżał nieruchomo w ciemności, przykryty aż po szyję. Światło na korytarzu zgasło pięć minut wcześniej. Nie słyszał żadnych rozmów. Ciszę mącił jedynie szum klimatyzatora.

Pewnie mógłby już zacząć, ale bezpieczniej było jeszcze trochę poczekać. Po ciemku nie miał co robić, więc cze­kanie mocno mu doskwierało. Sekundy dłużyły się jak mi­nuty, a minuty ciągnęły niczym godziny. Usiłując poganiać czas, Roman wpatrywał się w niemrawo zmieniające się cyfry na wyświetlaczu elektronicznego zegara, które ani myślały przyspieszyć.

Nudził się, ale wolał poczekać. Gdyby rodzice przyłapali go na złamaniu zakazu, dostałby szlaban na jeszcze dłużej. Już prawie przetrwał ten tydzień. Wychodził z domu tylko z rodziną i codziennie kładł się do łóżka przed dziesiątą. Musiał wtedy gasić światło, więc nie mógł czytać komik­sów ani rysować.

– Zdobyłaś go! – Roman był pod wrażeniem.

– Chris mi pomógł. Rome, on miał rację. To lepsze, niż sobie wyobrażasz. Dużo lepsze. Jak paszport do najfajniej­szego klubu świata.

– Tyle już wiem – odparł Roman. – Jakiego klubu? Chris nie chciał nam powiedzieć.

Risa pokręciła głową.

– Ja też nie mogę. Obiecałam. Sam zrozumiesz, kiedy do­staniesz swój stempel.

Roman fuknął ponuro.

– Dobra, Risa, ja wysiadam. To właśnie w ten sposób wpadłem za pierwszym razem. Gdybym znowu poszedł do salonu gier, rodzice by mnie zmasakrowali. Poza tym i tak wydałem już całą kasę. Nie starczyło.

– Musisz wrócić – nalegała Risa. – Zrzucimy się razem z Chrisem.

– Co?

– Stempel z odrzutowcem daje różne korzyści. Trochę za­oszczędziłam. Rome, przecież już tak daleko zaszedłeś. Zo­stały tylko dwa odrzutowce. Musisz skończyć to, co zacząłeś.

– No nie wiem – odparł.

– Dowiaduje się o tym coraz więcej ludzi. Te stemple nie będą czekały wiecznie. Musisz wygrać jeden z nich.

Roman pokręcił głową.

– Nie ma znaczenia, czy sam za siebie zapłacę. Nie wol­no mi już chodzić do Krainy Gier.

– Właśnie dlatego tu przyszłam. Wiedziałam, że będziesz się wahał. Kumam, że ci nie wolno, ale musisz. Uwierz, warto zaryzykować.

Roman usłyszał skrzypienie podłogi na korytarzu. Prze­biegły go ciarki. Marisa zerknęła na niego zaniepokojona.

– Idź już! – szepnął nerwowo.

– Przyjdź do salonu w sobotę rano – odpowiedziała szep­tem, skacząc w kierunku okna. – Wymyśl dowolną wy­mówkę. Ale przyjdź.

Rzuciła się przez okno w tej samej chwili, w której klamka w drzwiach drgnęła. Roman odwrócił się skrzywiony w kie­runku wejścia. Nie zdąży wrócić do łóżka. Zresztą to bez znaczenia. I tak wyda ich łoskot Marisy upadającej na dach.

Tyle że wcale nie usłyszał łoskotu. Ani nawet skrzypnię­cia. Potoczył latarkę po dywanie w stronę komody. Drzwi się uchyliły. Zajrzał tata. Roman nie drgnął, tak jak dzikie zwierzę próbujące wtopić się w otoczenie. W mroku mógł­by się ukryć, ale światło z korytarza padło wprost na puste łóżko. Po chwili wahania tata otworzył drzwi szerzej.

– Roman? – spytał.

– Tu jestem – odparł chłopiec słabym głosem.

Tata wszedł do pokoju. Przez szeroko otwarte drzwi wle­wało się teraz więcej światła.

– Dlaczego masz otwarte okno?

– Było mi gorąco – zmyślił Roman gorączkowo. Udawał, że wszystko jest w porządku. Choć to zupełnie bez sensu, Marisa wciąż nie hałasowała. – Nudziłem się.

Tata podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Romana ner­wowo ścisnęło w żołądku. Jak ojciec zareaguje na widok Marisy? Jednak tata odwrócił się tak, jakby nic tam nie zobaczył.

– Chyba nie przyszło ci do głowy, żeby tędy wyjść?

– Co? No skąd! Przecież dostałem szlaban. Poza tym z da­chu nie da się zejść na dół.

Naprawdę się nie dało, przynajmniej bez drabiny. Czyż­by Marisa przyniosła drabinę?!

– Łażenie nocą po dachach to dobry sposób, żeby skrę­cić sobie kark – ostrzegł ojciec.

– Wiem. Dostawałem już świra. Chciałem odetchnąć świeżym powietrzem.

Tata pokiwał głową.

– Dobrze. Tyle chyba mogę zrozumieć. Powinieneś leżeć w łóżku, ale przynajmniej nie paliłeś światła.

– Nie czytałem ani nic z tych rzeczy – powiedział Roman. – Po prostu mnie nosi.

– Wcale mnie to nie dziwi. Na pewno czujesz, że to był bardzo długi tydzień. Ale na nic cała kara, jeśli się jej nie wyegzekwuje. Bądź twardy.

– Będę – obiecał Roman.

Podszedł do okna, żeby je zamknąć. Przy okazji wyjrzał na zewnątrz, niby całkiem od niechcenia, lecz nigdzie nie dostrzegł Marisy. Potem wrócił do łóżka.

Tata stanął w progu.

– Idź spać – powiedział.

– Dobrze. Dobranoc.

– Dobranoc.

Drzwi się zamknęły. Pokój pogrążył się w ciemności roz­praszanej jedynie łagodnym blaskiem cyferek na wyświe­tlaczu elektronicznego zegara oraz miękkim światłem, które sączyło się przez okno. Roman czekał spokojnie. Po­zwalał minutom płynąć.

Jakim cudem Marisa uciekła? I to tak cicho? Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to skok z dachu. W takim razie jego koleżanka pewnie leżała teraz na podjeździe ze złama­nym karkiem.

Skoro zdecydowała się wspiąć do jego okna w środku nocy, to klub odrzutowca musiał być naprawdę super.

Chris upierał się, że zdobycie stempla jest warte poświęce­nia, i Marisa najwyraźniej myślała tak samo. Roman moc­no ścisnął kołdrę. Risa zaproponowała nawet, że da mu pieniądze na kolejne kupony.

Do tej pory Roman na wygrywanie kuponów wymienial­nych na nagrody wydał wszystkie oszczędności – w sumie ponad czterysta dolarów. Pochodziły z małego sejfu z na­pisem „Prywatny fundusz”, stojącego na jego komodzie. Co prawda należały do niego, ale z wyjątkiem drobnych zakupów miał je wydawać tylko za pozwoleniem rodzi­ców. Przez ponad tydzień, zanim dostał szlaban, wymie­niał dwudziestodolarówki na żetony, aż w końcu nic mu nie zostało. Kiedy rodzice go przyłapali, zabronili mu chodzić do Krainy Gier i rozpoczął siedem dni aresztu domowego.

Czy naprawdę mógłby tam wrócić? Chris się zarzekał, że stempel z odrzutowcem zmieni jego życie, a Risa to potwierdzała.

W domu wciąż było cicho. Roman podniósł latarkę i otwo­rzył okno. Wyszedł na dach. Gonty głośno zaskrzypiały. Jak to możliwe, że Marisa w ogóle nie narobiła hałasu?

Włączył latarkę, rozejrzał się po pustym podjeździe, ale nie znalazł tam sparaliżowanego ciała.

– Marisa? – szepnął głośno. – Risa? Jesteś tam?

Nie doczekał się odpowiedzi.

Wrócił do pokoju, schował latarkę, odłożył kredki oraz blok, a potem położył się do łóżka. W głowie kłębiło mu się tyle pytań i trosk, że już nie musiał rysować.

Roztrwonił w salonie gier wszystkie oszczędności. Nic wielkiego, prawda? Przecież jest dzieckiem. Jeszcze zdąży zarobić.